czwartek, 20 września 2012

Perełka Laosu - Stolica Złotego Buddy.


Wędrując przez Laos, docieraliśmy do wielu pięknych i wyjątkowych miejsc. Dla mnie jednak Luang Prabang jest miasteczkiem, którego nigdy nie zapomnę i prawdopodobnie gdybym miała możliwość wędrować przez Laos raz jeszcze, z przyjemnością dotarłabym właśnie tam.
Jest to stare Laotańskie miasto, pamiętające długoletnią obecność Francuzów, jednocześnie będące miejscem, gdzie ilość świątyń Buddyjskich, jak i samych mnichów zapiera dech w piersiach.

Przyznam, iż zdążyłam dotrzeć zaledwie do kilku świątyń, jednak niewątpliwie miejsce to pomimo obecności wielu turystów, wywarło na mnie ogromne wrażenie.
A zaglądanie w zakamarki wąskich uliczek, sprawiało mi niezmierną przyjemność.



..Buddhist Temple at Haw Kham (Royal Palace)












Luang Prabang pozostanie dla mnie szczególnym miejscem, z jeszcze jednego powodu - który notabene ma również związek z mnichami Buddyjskimi.
Otóż krótko przed naszym wyjazdem, usłyszałam informację, iż w którymś Laotańskim miasteczku (niestety nie dowiedziałam się którym, a z braku już czasu sama nie doszukałam informacji), każdego poranka buddyjscy mnisi, odbywają marsz, podczas którego mieszkańcy przekazują im niewielkie porcje ryżu - będące ich  jedynym posiłkiem. Bardzo chciałam uczestniczyć w tym codziennym rytuale, niestety nie miałam pojęcia, czy tak naprawdę dotrzemy w owo magiczne dla mnie miejsce.

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy po dotarciu do Luang Prabang, chcąc zakupić widokówki - na jednej z nich ujrzałam młodych chłopców w pomarańczowych szatach wraz ze swoimi misami, w milczeniu podchodzących do kolejnych osób.
Zapytałam sprzedawcę o której godzinie odbywa się ów marsz, a ten odpowiedział, iż o godzinie 5 rano!

Zatem następnego ranka, pełna emocji wstałam jeszcze przed czasem, po czym niczym zbieg, przemknęłam po cichu na zewnątrz..

A tam.. nadal mrok i cisza dookoła...


Zdjęcia nie oddają absolutnie atmosfery i uroku tamtejszej chwili, ja jednak doświadczyłam czegoś absolutnie wyjątkowego..
Tak naprawdę przez dłuższy czas walczyłam sama ze sobą, czy powinnam robić zdjęcia, czy też nie.. kilkanaście osób, które podobnie jak ja pojawiły się tam, aby przyglądać się, w milczeniu maszerującym głównie młodym mnichom - bez mniejszych skrupułów pstrykali zdjęcia jedno, po drugim.. ja jednak, długo zwlekałam, aż w końcu sama wykonałam kilka pstryknięć, jednak zupełnie nie zwracając uwagi na ustawienia, światło... po prostu pragnęłam zachować w kadrze choć kilka obrazów.. wcześniej jednak uposażona w miseczkę ryżu, kilka bananów oraz symboliczną ilość ciastek, sama przycupnęłam na niewielkiej macie, w oczekiwaniu na pierwszych mnichów.
Moje emocje wirowały niczym podczas najważniejszego z egzaminów : ) ..i cóż.. kiedy pierwszy z Nich podszedł, ja nie miałam pojęcia co powinnam zrobić : ( ..doprawdy ciekawa jestem, co też myślał sobie ów młody człowiek, bowiem popatrzywszy na mnie, następnie na mój koszyk, następnie znów na mnie dał mi do zrozumienia, iż to ja powinnam wykonać jakiś znamienny ruch.. szybko zerknąwszy na kobietę siedząca  nieopodal mnie, dostrzegłam, iż rzeczywiście to ja powinnam nakładać podchodzącym chłopcom niewielkie ilości ryżu.. ja natomiast, nadal pełna emocji nakładałam niekoniecznie małe porcje, w związku z czym moje zasoby bardzo szybko się skończyły.. a mnisi szli i szli...




Tego poranka zapisałam:

(05.08.12)
..Nakładając niewielkie porcje, czułam się dziwnie, to takie trudne do opisania uczucie. Myślę, iż byłam zdenerwowana, nie sądziłam również, iż Mnichów będzie tak dużo.. podążali jeden za drugim, niczym kolorowe mróweczki, z poważnymi minami wyglądali jakby z innej rzeczywistości..Oni żyją w innej rzeczywistości. Są jak wysłannicy Boga przyodziani skromnie, lecz radośnie - jakby ku czci zachodzącego, po czym na nowo budzącego się każdego dnia słońca... (..) Mnisi przeszli, a życie dookoła zaczyna toczyć się własnym rytmem.
Jeszcze na chwilę przysiadłam na pobliskim wzgórzu z widokiem na bogato złoconą budowlę (Luang Prabang National Museum), powietrze jednak zdaje się być coraz gęstsze, jest parno a pojawiające się coraz częściej samochody, motory i tuk-tuki - zakłócają poranną ciszę...
dzieci samotnie spacerują ulicami miasta - cóż robią o tej porze dnia samotne??


...

Wieczorem po powrocie z wycieczki do jednego z kilku wodospadów, które mieliśmy możliwość zobaczyć w Laosie - odkryliśmy niezwykłe - dla nas miejsce! : )
W przeciwieństwie do mojego porannego doświadczenia - my pozwoliliśmy sobie na istną ucztę kulinarną.. zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz podczas tego wyjazdu.. : )






..tak to nie tylko ryż, pyszny ale skromny banan a przy odrobinie szczęścia małe ciasteczko - wybór naszych dań, był nieziemski.. doprawdy trudno było się zdecydować co nałożyć, na stosunkowo niewielką miseczkę (choć oczywiście, jeśli ktoś bardzo głodny, zawsze może pokusić się o dokładkę!).

Tym kulinarnym akcentem, kończę moje już nocne dziś pisanie.. Za kilka godzin będę odbywać 14-godzinne marsze po pokojach szpitalnych, tymczasem jednak życzę Wam i sobie również spokojnej nocy!
 
 
 
..a o poranku, niechaj słońce rozświetla drogi, którymi kroczycie..
Pozdrawiam serdecznie!

środa, 12 września 2012

Szkocja w jesiennej szacie..

 
 

Szkocja pożegnała letnie klimaty, o czym świadczą choćby coraz silniejsze, chłodne wiatry szargające czupryny drzew.. i choć słońce często rozświetla świat jasnymi promieniami, w powietrzu odczuwa się jesienne podmuchy..

Moje azjatyckie wędrowanie, nadal przywołuje ciepłe, pełne żaru wspomnienia, dziś jednak zabieram Was na krótki spacer po okolicach Edinburgha - Pentlandy, to miejsce w które zabierałam Was niejednokrotnie.. choć nie wracam tam już tak często, jak bywało to przed kilkoma laty.. tym niemniej, spacery tamtejsze  zawsze sprawiają mi ogromną przyjemność  - zwłaszcza kiedy jesień zaczyna przyodziewać kolorowe szaty..
... Ogromne połacie wrzosów, wszechobecna cisza..oraz beztrosko spacerujące owce.
Tym razem niestety nie było moich ulubionych długowłosych "Hamiszów", jednak dokonałam odkrycia na miarę wielkiego odkrywcy ; )

...


 
Pentlandy to duża przestrzeń, z wieloma dróżkami.. tym razem skręciliśmy w jedną ze ścieżek, którą szliśmy całe wieki temu (a właściwie wracaliśmy, po kilkugodzinnym wędrowaniu wraz z szalejącym wówczas,  również jesiennym wiatrem).
Nie jestem pewna czy to za sprawą właśnie owego wiatru, czy też zwykłego zmęczenia - zarówno ja, jak i Damian nie zauważyliśmy (nie usłyszeliśmy), ukrytego w zaroślach wodospadu.. to niemalże jak odkrycie Angkor w otchłaniach dżunglii! ;)
Oczywiście, to żart, jednakże wodospad rzeczywiście ukrywa się za zieloną gęstwiną drzew i krzewów i jedynie charakterystyczny dźwięk zwrócił moją uwagę.. kiedy przystanęłam aby przez chwilę wsłuchać się w dobiegające z oddali odgłosy, dostrzegałam skrawki spienionej wody, opadającej z wysoka..
Przesymapatyczna niespodzianka..
 











A na zakończenie, dumnie stojący ptasi dżentelmen..



Niewiele mam czasu na pisanie oraz generalne bycie obecnym w wirtualnej przestrzeni (w 3 dni po powrocie z Azji, rozpoczęłam kolejny rok w collegu - od samego początku czekało mnie dużo pracy, poza tym czas spędzony w szpitalu.. dni wolnych mam jak na lekarstwo - środa, to dzień kiedy mogę wykorzystać na wędrówki, galerie oraz spotkania ze znajomymi.. pisanie postów oraz dodatkową pracę w sketchbooku), dlatego wybaczcie jeśli odwiedzam Was tak bardzo rzadko, nie wspominając o pozostawianiu komentarzy - dlatego też, tym bardziej cieszy mnie fakt, iż zaglądacie do mnie, czekacie na dalsze moje wspomnienia, czasem pozostawiacie ciepłe słowa.. wszystko, to sprawia, iż nadal tutaj powracam, choć często z dużymi przerwami..
Poza tym, wczoraj odczytałam wiadomość od Ilony - która, to obdarzyłam mnie  wyróżnieniem.. Ilono - dziękuję Ci serdecznie, jednak proszę wybacz, złamię obowiązujące zasady - przesyłam je dalej w kierunku wszystkich, którzy tutaj zaglądają : ) ..a słów kilka o mnie ??
Jeśli zaglądacie tutaj czasem, wiecie jaką jestem marzycielką, wędrującym przez świat (niestety z przerwami) nomadem...
Tęsknię nie tylko za miejscami, które dotknęły mej duszy.. ale przede wszystkim za osobami, które pojawiły się choćby na krótką chwilę w moim życiu, sprawiając, iż na zawsze już są w wielu komnatach mego serca, przywołując łzy wzruszenia, ale przede wszystkim uśmiech na twarzy...
Tym krótkim akcentem raz jeszcze dziękuję za wyróżnienie - choć zawsze ogromnym wyróżnieniem dla mnie, jest Wasza obecność tutaj - jednym małym zakątku spośród miliona istniejących blogów... Dziękuję Wam bardzo!!!


 
Pozdrawiam serdecznie, miłego dnia życząc. : )
 

środa, 5 września 2012

W krainie 4 tysięcy wysp..

 
 
 
Obiecałam, że powrócę do Luang Prabang.. dziś jednak zabieram Was do krainy czterech tysięcy wysp, gdzie spędziliśmy przesympatyczne, pełne sielankowej atmosfery dni..
Nie jestem pewna, czy rzeczywiście można byłoby doliczyć się aż czterech tysięcy , jednakże na pewno jest ich bardzo wiele, porozrzucanych na miodowej rzece Mekong.. zastanawiałam się jaki tak naprawdę  miała ona kolor.. miodowy, rdzawy..Damian stwierdził, iż po prostu mętny..mi jednak podoba się idea miodowego koloru zmieszanego z odrobiną promieni słońca : )
 
Jak już wspomniałam, wysp jest wiele, oczywiście nie wszystkie bywają zamieszkałe i tylko niektóre przystosowane do napływu turystów, wędrowców i poszukiwaczy przygody..
My zatrzymaliśmy się na wyspie Dondet, która początkowo wzbudziła we mnie niemałe rozczarowanie - ale tylko dlatego, iż spodziewałam się bezludnej wyspy (niemalże :) ), a dotarliśmy do miejsca, które przywitało nas kilkunastoma domkami, stłamszonymi niemalże jeden obok drugiego - a wszystko to, aby ugościć przybyszy z zachodu! Najsmutniejszym jednak, był fakt, iż wraz z turystami, przybywają i plączą się niemalże pod nogami, coraz większe ilości śmieci! Doprawdy smutny to fakt, ponieważ jestem przekonana, iż gdyby nie my - ludzie na wyspie nadal żyliby bardzo blisko natury, bez zbędnych śmieci.
Choć tak naprawdę  nadal żyją, tak jak przed wieloma laty, czego mogliśmy doświadczyć następnego dnia podczas naszej rowerowej wyprawy po dwóch wyspach. Na szczęście im dalej w głąb  - śmieci było coraz mniej, a ludzie toczyli spokojne, niespieszne życie.. pracowali na polach ryżowych, orali ziemię przy pomocy niemalże archaicznych narzędzi oraz cierpliwego woła..przesiadywali przed swoimi domostwami, a po zachodzie słońca, całymi rodzinami zażywali kąpieli w mętnych wodach rzeki Mekong. A to wszystko, my mogliśmy obserwować podczas jazdy rowerem po najdalszych zakątkach tego magicznego miejsca.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Podczas wyprawy, dotarliśmy do dwóch wodospadów, które tak naprawdę były bardzo podobne, jednak różniły się znacznie  obszernością..bulgocząca woda przelewała się z niezmierną prędkością pędząc przed siebie bez opamiętania.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Aby dotrzeć do większego  - Khonephapheng waterfall - musieliśmy najpierw pokonać 7 kilometrów rzeką, a następnie na skuterach - muszę przyznać, iż pierwsze chwile napawały mnie odrobiną grozy, ta jednak szybko przerodziła się w bardzo przyjemne uczucie zmieszane z posmakiem szaleństwa..
 
 
 
 
 
 
Piękna pogoda nagle zamieniła się w rozszalałą ulewę - ta jednak trwała zaledwie kilka minut, po czym słońce znów wyjrzało zza chmur, a my mogliśmy znów kontynuować podróż.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
..ta droga okazała się zdecydowanie za wąska..
 
 
 
 
.. dzieci bez względu na godzinę i miejsce niezmiennie nam towarzyszyły. : )
 
 
Kończąc, pozdrawiam serdecznie oraz dobrej nocy Wam życzę.

LinkWithin

Related Posts Widget for Blogs by LinkWithin