poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Domowy kiermasz codzienności - temat przewodni - kulinarnia...

"We wrzawie świata
zgubić własny głos,
widzialność marzeń,
w bezsenną wierzyć noc.
Zapatrzyć się w niebo,
oddychać życiem,
i w śpiewie ptaka,
i w zgiełku dni."
- Marek Grechuta
Lato powolnym truchtem dobiega do końca swego maratonu..
Mijają dni sielskiej kontemplacji a jej miejsce zajmuje codzienna krzątanina..
Słońce jeszcze przygrzewa od czasu do czasu, jednak coraz częściej budzą nas szare, deszczowe dni. Na szczęście w Szkocji pogoda zmienną jest - dzięki czemu, poranek nie zawsze bywa zapowiedzią rodzącego się dnia.. często pomimo szarej aury zionącej z grafitowego nieba - już w południe niebo przyodziewa jasne, słoneczne szaty obdarzając nas skrawkami odchodzącego lata..
Coraz częściej jednak odkrywam jesienne symptomy.. opadające z nostalgią, rudziejące liście.. zimne podmuchy wiatru..
..a na straganach jesienne owoce (te, istnieją bardziej w mojej wyobraźni, bowiem straganów kipiących soczystymi owocami, warzywami.. raczej w Edinburghu się nie uraczy - bywają takie w wybrane dni, jednak ja osobiście zazwyczaj mam ograniczone możliwości dotarcia na nie).
Tym niemniej, w sklepach królują śliwki - i tu znów, niestety nie są to moje ulubione węgierki, jednakże równie smaczne - jeśli się śliwki darzy sympatią..

Wraz z końcem lata, kończymy nasze wyjazdy pod namiot - z żalem, bowiem tak naprawdę moglibyśmy jeszcze nie raz opuścić naszą miejską przystań, podążając w ciche pustkowia.. choćby na jedną noc.. niestety (biorąc pod uwagę nadchodzący brak czasu, na takie przyjemności), dziś rozpoczynamy naukę. :)
To nowy rozdział w naszej szkockiej rzeczywistości - zarówno dla mnie, jak i dla Damiana bardzo ekscytujący!
Być może dzieliłam się już kiedyś z Wami, moim cichym marzeniem - od wielu lat w mojej duszy pobrzmiewało, niczym bijący dzwon kościelny, ciche pragnienie..
Wychowałam się w małym, malowniczym miasteczku, w którym każdego roku pojawiali się młodzi artyści - malarze, fotografowie.. przycupnięci w okolicznych zaułkach wraz ze swoimi sztalugami, sycili moją duszę artystycznym duchem...
Przyznaję, że pomimo tego, iż przez te wszystkie lata, duch ten wypełniał moje wnętrze niezmiennie - moja droga artystyczna była bardzo skąpo przyodziana w artystyczne szaty..
Posmak artyzmu pobrzmiewał zawsze w moim życiu, jednak najczęściej objawiał się on w tak zwanym craft - odrobina twórczej kreacji w poszczególnych dziedzinach.. wszystkiego po troszku.. zatem tak naprawdę, żadne to życie artystyczne, raczej kreowanie artystycznego ducha...
Kiedy rok temu złamałam nogę, miałam nadzwyczaj dużo czasu.. na rozmyślania, podejmowanie decyzji, odkładanych ciągle na później..
Postanowiłam, iż czas najwyższy zmierzyć się z marzeniami i.. choćby spróbować :)
Udało się - myślę, że w dużej mierze również dzięki Wam!!!
Nie zawsze wierzę, iż moje pragnienia mają odzwieciedlenie w potencjale, który mogłabym urzeczywistnić.. jednak tak często obdarzaliście mnie pozytywną energią, tyle pochwał i zachęt usłyszałam z Waszej strony, iż w końcu uwierzyłam, iż przynajmniej mogę spróbować - złożyłam zatem aplikacje do collegu, w czerwcu zostałam zaproszona na rozmowę i egzamin.. a tuż przed wyjazdem do Maroka otrzymałam list z informacją, iż zostałam przyjęta :)
Moja radość jest naprawdę wielka - pomimo tego, iż to tylko roczny kurs Art & Design, cieszę się ogromnie! Przy czym jeśli moje umiejętności okażą się zadowalające.. oraz przede wszystkim j. angielski w stopniu umożliwiającym mi dalszą naukę - będę mogła ją kontynuował na wyższym już poziomie.. tak czy owak - dziękuję Wam za wiele inspiracji i motywacji, które rodziły się we mnie dzięki Wam!!

W założeniu dzisiejszego posta, miał być duch kulinarny, jako motyw przewodni..
Dawno nie dzieliłam się z Wami moimi słodkościami tudzież innymi specjałami, które pojawiają się w naszej kuchennej codzienności, zatem dziś odrobina tegoż co utrwaliłam jakiś czas temu w kadrze...

Mocca króluje, oczywiście... :0)
Mój mały pieszczoch, często towarzyszy mi w kuchennych wariacjach, przypatrując się z niekłamanym zainteresowaniem...

A ja od kilku dni bzikuję na tle śliwek.. niestety jakiś czas temu zjedliśmy ostatni słoiczek maminych powideł, przywiezionych zeszłego roku, dzięki naszej samochodowej wyprawie do Polski - najlepsze na świecie!! Uwielbiam je i choć zdaję sobie sprawę, iż każdy z Was może to powiedzieć o powidłach swoich mam, tudzież swoich własnych - dla mnie, powidła mojej mamy są najpyszniejsze spośród tych jakie jadałam.

Tym niemniej, postanowiłam w tym roku sama, posmażyć choćby kilka słoiczków na zimowe dni..
Rozpoczęłam od truskawkowej marmolady, zachęcona przepisem proponowanym przez autorkę bloga "Around the kitchen".. kiedy jednak pojawiły się śliwki w bardzo porządanej cenie - rozpoczęłam swoją własną zabawę w odkrywanie nowej konfiguracji smaków.. usmażyłam 3 wersje - pierwsza niestety przesłodzona, (którą szybciutko wzbogaciłam kolejną porcją śliwek, dzięki czemu uzyskałam porządany smak.. doprawiony nutą cynamonu i goździków), przy kolejnych byłam już znacznie otrożniejsza, dodając zaledwie odrobinę cukru trzcinowego...
Ku mojej ogromnej radości efekt końcowy okazał się naprawdę smakowity, i przyznam, że nie jestem pewna która wersja jest moją ulubioną, aczkolwiek nadal mam ochotę na kolejne wysmażanie.. wszak, w zimowe wieczory posmak lata zatrzymany w pysznych powidłach, jest najlepszym antidotum na zimowe szarugi..



Niedawno, w poszukiwaniu "utraconych smaków".. niestety przy niewielkiej zawartości lodówki - postanowiłam upiec jedną z moich ulubionych tart - a właściwie quiche.
Przy niewielkim nakładzie sił, można w szybki sposób wyczarować coś pysznego.. co w towarzystwie ulubionego wina oraz odrobiny soczystej sałaty - z powodzeniem może uchodzić za miano wytwornego dania.. :)
Dla chętnych, szybki przepis:
Ciasto:
200g mąki (półtorej szklanki)
2 żółtka
12 dkg masła
szczypta soli oraz garść pokrojonej świeżej natki pietruszki
Farsz:
1 cebula lub por
175g pieczarek pokrojonych w plasterki
1 łyz soku z cytryny
1/3 szklanki pokrojonej natki pietruszki
1 jajko
1/3 szklanki śmietany kremówki
odrobina startego żółtego sera
oraz sól, pieprz, gałka muszkatołowa do smaku
Miękkie masło mieszamy z żółtkiem i solą, po czym dodajemy mąkę zagniatając ciasto.
Po schłodzeniu wykładamy natłuszczoną formę - ja zazwyczaj podpiekam ciasto, do momentu aż osiągnie delikatnie zarumienioną barwę, po czym nakładam podsmażoną opcjonalnie cebulkę lub por wraz z pieczarkami, zakropione sokiem z cytryny.. Następnie zalewam je jajkami roztrzepanymi ze śmietaną, odpowiednio doprawione, wymieszane ostatecznie z pokrojoną natką pietruszki..
Zapiekam około 20-30min.
Smakuje naprawdę dobrze!

A na deser, wyjątkowo szybkie ciasto czekoladowe wzbogacone przeze mnie soczystymi śliwkami... natrafione przypadkowo na blogu Agaty



A w chwilach pomiędzy tym wszystkim.. masosolny tworek - aniołek.. tym razem ze zwykłą głową uturlaną w mych dłoniach.. przyczyna - niewystarczająca ilość ciasta..


To tyle z dzisiejszych różności.. rozpisałam się strasznie, mam nadzieję, że nie zanudziłam Was zbytnio... a sama zmykam, bowiem za niecałą godzinę - pierwszy dzień w szkole :)
Pozdrawiam Was ciepło, przesyłając wiele serdeczności!!!

piątek, 27 sierpnia 2010

Magiczne oblicza niaba..

Ostatnie chwile lata...
Popołudniową porą znów wyruszamy w drogę..
Kierunek - niezupełnie oczywisty - jedynie cienką linią nakreślony..
Podążamy za jasnym słońcem, tam gdzie niebo maluje żywe obrazy..
Malarstwo stwórcy onieśmiela moją duszę.. zachwyca i wprowadza w stan chwilowego wstrzymania - zanurzam powieki w defiladzie chmur, zatracając poczucie czasu i przestrzeni..
Bo gdzież znajduje się teraz moja dusza?
W ekstrawaganckim przedsionku nieba?? zabarwionym błękitem, przesyconym czerwienią..
Spacerując w korowodzie kłębiastych matron, szykuję się na bal niecodzienności.. wielka maskarada rozpoczyna się tuż po zachodzie słońca..
Przy muzyce wieczornych świerszczy, rozgrzane do czerwoności płomienie syczącego ogniska, rozpoczynają swój godowy taniec.. pomarańczowe języki oplatają swym zwartym uściskiem nieme karykatury - teatr niewypowiedzianych słów..
Wiatr unosi rudawe już liście, szepcząc im nieznane opowieści..
Te, początkowo leniwie niczym w półśnie, po czym coraz szybciej, energiczniej zataczają koło wokół własnej osi.. lawirując pomiędzy jednym a kolejnym podmuchem poddają się rytmowi leśnej muzyki..
Już wkrótce jesień.. słońce wypali soczystą zieleń, pozostawiając zapach minionego lata..
Ogołocone drzewa w półśnie zastygną w nieruchomej pozie, pozwalając wiejącym wiatrom, na swawolną szturchaninę..
Tymczasem niebo szykuje kolejne obrazy..
Stan nieważkości unosi aromat fascynacji..
W nierealnym układzie kosmicznych konstelacji, zapisuję magiczne skrawki otaczającej mnie niezwykłości - złowrogi portret nieba zanika wraz z pojawiającym się blaskiem słońca.. opadając i niecierpliwie zanurzając smukłe smugi w topieli sennego jeziora - maluje obraz złożonej konfiguracji światła, barwy oraz zmiennego układu napływających chmur..
A ja, kołysana rytmicznie w przyjaznych ramionach rodzącej się ciszy, kontempluję nocne oblicze nieuchronnego przemijania..











Życzę Wam wszystkim - dobrej, spokojnej nocy!!!

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

"Make me do something without telling me why"

Wiedziona chęcią napotkania niewiadomej, jaka kryje się za zakrętem, wyruszyłam w drogę..
Niestety - już po zachodzie słońca wraz z pierwszymi kroplami deszczu.
Światło gasło niczym wypalająca się świeca.. deszcz przybierał na mocy, a ja powolnym krokiem przemierzałam strome uliczki, aby dotrzeć do festiwalowego chaosu..
Pośród wielu mijanych osób, napotkałam chłopaka o słomianych dredach - ten uśmiechnął się do mnie zupełnie, jakby chciał rzec "piękny dzień mamy, prawda?"
Po czym odszedł w przeciwnym kierunku..
W końcu i ja zawróciłam, aby zdążyć na wybrany spektakl..
W teatrze, napotkałam swego słomianego nieznajomego.. nieme zbiegi okoliczności, jakich wiele w życiu..
Spektakl na który się wybrałam był dla mnie niespodzianką, zaskoczeniem.. nie tego się spodziewałam.. jednakże poruszył mnie bardzo, dotykając głębi cichego jestestwa..
Czy dlatego, że tancerz - zarówno zewnętrznie, jak i barwą głosu w dotkliwy sposób przypominał mi przyjaciela, który odszedł kilka lat temu??
A może treści, które wyrażał poprzez taniec, ekspresję, mimikę - tak bardzo odzwierciedlały filozofię mojego przyjaciela.. Jego spojrzenie na świat, na istotę ludzkiego bytu..
A może, to zaledwie taniec i sposób wyrażania emocji sprawiły, iż wewnętrzny mój świat został poruszony..
Następnego dnia, krocząc po przedmieściach własnej podświadomości wśród natłoku myśli i emocji, podążałam na kolejny spektakl..
Mijając ruchliwe zakątki, przyglądałam się mijanym ludziom, poprzez szybę autobusu..
Autobus nie wiedzieć dlaczego, zmienił trasę..
Ponownie dotarłam na festiwalową High Street, gdzie rozbrzmiewał szum wszelakich dźwięków - muzyki głośnej, krzykliwej, dźwięków skrzypka
w czarnym surducie i pomarańczowych spodniach..

Twarze umalowane w krzykliwe barwy, twarze wpatrzone w tych, którzy kreują show..
...

Nagle, dźwięki muzyki - delikatnej jak poranna bryza, kojąca jak balsamiczny dotyk..
A twórcą tego muzycznego spektaklu, okazał się mój wczorajszy nieznajomy..

Trudno opuścić mi to miejsce, bowiem tego dokładnie, potrzebuje dziś moja dusza..
Jednakże czas płynie, niezmiennie jak rzeka, a moje przedstawienie rozpoczyna się za kilka chwil..

Postanowiłam zakupić płytę z tymi niezwykłymi dźwiękami, po czym odchodzę z poczuciem niedosytu..


Niestety, wybrane przeze mnie przedstawienie oblega tłum przybyłych ludzi.

Oczywiście nie otrzymałam biletu.. pomimo wszelkich starań i zapewnień, iż mogę swoją stosunkowo niewielką posturę, umieścić choćby na skrawku schodów.. niestety!

Takich osób jak ja było znacznie więcej..

Zatem wracam na High Street, gdzie wbrew hałaśliwej atmosfery - skrywam nadzieję na więcej dźwięków kojącej muzyki..

Ale i tutaj przybyłam zbyt późno.. na szczęście mam płytę, z którą w domowym zaciszu będę mogła odpłynąć w nieznane mi przestrzenie..

Tymczasem pozwalam ponieść się fali płynącego tłumu w poszukiwaniu nietuzinkowych twarzy..

Nagle mój wzrok przyciąga mój nieznajomy - za przykładem Olgi Tokarczuk, postanawiam ciche szpiegostwo.. zaledwie krótki odcinek drogi - niestety nie należę do najlepszych - zgubiłam trop już po kilku krokach..

Siadam zatem pod jednym z posągów, pozostając poza płynącym nurtem, jednakże z możliwością obserwacji...












Nie ma show, bez widowni...




Pozdrawiam Was ciepło, życząc wszystkim niezapowiedzianych spotkań..

A jeśli mielibyście ochotę posłuchać pięknych dźwięków Hang Playing Hedge Monkeys - zapraszam na Ich stronę!

czwartek, 19 sierpnia 2010

Sceny uliczne..

W Edinburghu życie mieszkańców w mniejszym lub większym stopniu, skupia się na festiwalu..
To czas, kiedy ulice - a zwłaszcza High Street - przepełnione są zarówno turystami, jak i samymi mieszkańcami, a to za sprawą niezliczonych przedstawień, występów muzycznych, tudzież innych spektakli - czasem śmiesznych, inspirujących, a bywa, iż najzwyczajniej w świecie banalnych..
Jednak dzięki tak dużej różnorodności, każdy zapewne znajdzie coś odpowiedniego dla siebie - nie wspominając o całej gamie przedstawień teatralnych odbywających się na deskach teatrów.. To nie tylko teart - to muzyka, taniec, liczne wystawy, festiwal książki, festiwal filmowy ..
Pomimo, iż zazwyczaj tłumnie przybywający turyści, skutecznie odstraszają mnie od ścisłego centrum miasta - ten czas jest wyjątkowy - od czasu, do czasu bardzo lubię przespacerować się wśród tłoczących się ludzi, obserwować ich reakcje, emocje pojawiające się na promiennych twarzach... oczywiście pod warunkiem, iż pogoda nie zaskakuje nas kolejnymi ulewami ;)
Na szczęście pogoda znów uległa poprawie, zatem wraz z aparatem czas przemierzać Edinburghskie uliczki..














Podczas dni deszczowych, znów powstają anioły..




Nie potrafię oprzeć się pokusie, aby znów powrócić do muzyki Z. Preisnera - Marionetki - pięknie, przejmująco.. przenika zakamarki duszy..

Pięknego dnia Wam życzę i pozdrawiam serdecznie!!

LinkWithin

Related Posts Widget for Blogs by LinkWithin